siedziała przygarbiona,
a wiatr jej suche liście
sypał na ramiona.
Przegarniał siwe włosy,
wciskał pod kapotę,
jak by chciał zatrzymać
smutną jej robtę.
I poszła moim śladem,
została moim cieniem,
choć chciałem ją przegonić,
rzucając w nią kamieniem.
A potem była zima
i mróz malował szkło,
a ona ciągle była
i jej parszywe zło.
Szarością ozdobiła
w mym domu wszystkie ściany
i słońce ugasiła
ciężkimi kotarami.
Snuła się po nocach
nucąc mi koszmary,
z krzykiem się budziłem,
zimnym potem zlany.
Trzymała mnie za duszę,
za ręce i za nogi,
czasami mnie puszczała,
by wieszać nekrologi.
I z zimną kalkulacją
skracała me oddechy,
ważyła me zasługi,
liczyła moje grzechy.
Lecz nigdy nie lubiła,
gdy się się za mocno schlałem,
bo drwiłem z niej, szydziłem,
i wcale się nie bałem.
A potem gdzieś wybyła,
zniknęła na dni parę,
polazła do sąsiada,
zakończyć całą sprawę.
Tak bardzo ją błagałem,
marzyłem o tym skrycie,
niech wreszcie już to zrobi,
niech zamknie moje życie.
Lecz ona była głucha,
bez duszy i bez serca,
jak zimna bryła lodu,
co w piersi ma morderca.
A mnie dręczyła rozpacz,
a mnie męczyła trwoga,
bo ja już nie wierzyłem,
że szansę mam u Boga.
Więc sam się tam wybrałem,
gdzie biuro ma sam Bóg,
On palcem mi pogroził,
wyrzucił mnie za próg.
Gdy znowu tu przybyłem
i z oczu spadły mgły,
to bardzo się wstydziłem,
na siebie byłem zły.
I tak to zrozumiałem,
nie może już tak być,
bo żeby być szczęśliwym,
w pokorze muszę żyć.
A ją już nie widuję,
jej zapach zapomniałem,
została w starym domu,
z którego w końcu zwiałem.
Ja wiem że mnie odnajdzie,
ze sobą mnie zabierze,
lecz najpierw uczknę życia,
powącham, dotknę, zmierzę.
A kiedy przyjdzie pora,
by żegnać już ten świat,
to dumę chciałbym poczuć,
z przeżytych moich lat.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz